Wrześniowa wyprawa „Jurandem” szalonej załogi z Barlinka i nie tylko… (04.09.06 – 10.09.06)
„Ania, jeżeli ktoś proponuje Ci rejs i nie ma żadnych przeciwwskazań żebyś wzięła w nim udział, to nie zastanawiaj się tylko…płyń!” Po tych słowach wypowiedzianych pod koniec lipca przez pewnego (jakże mądrego i doświadczonego) kapitana byłam pewna, że sztormiak przyda mi się jeszcze w tym roku. Tym oto sposobem w poniedziałek 4 września 2006 roku o godzinie 5:00 rano (zamiast przygotowywać się do szkoły jak na tegoroczną maturzystkę przystało) znalazłam się na dworcu PKS w Świnoujściu z bagażem i śpiworem. Jeszcze wtedy wiedziałam jedynie, że będę płynęła z ludźmi otwartymi na nowe znajomości, posiadającymi ogromne poczucie humoru, których żeglarstwo zdążyło już doświadczyć. Tak przedstawiono mi odrobinę szaloną załogę z Barlinka i okolic. Dopiero za kilka godzin miałam się dowiedzieć, że wcale nie odrobinę…
Po wielu trudnościach i stresujących sytuacjach dane mi było jednak dotrzeć do Trzebieży na czas. Ponieważ znam to miasteczko już doskonale do przystani jachtowej doszłam bez problemu. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy to mój ulubiony s/y Jurand oraz wychodzący z niego Michał, który uraczył mnie serdecznym powitaniem:„Ania? Ty jeszcze chcesz ze mną płynąć w rejs? Ze mną i Arkiem ?” Był to nasz Bosman związany od trzech lat z „Jurandem”, z którym (podobnie jak z Kapitanem Wołoszynem) miałam już wcześniej przyjemność spędzania dwóch tygodni na pokładzie tego właśnie jachtu. Następnie w biurze żeglarskim przywitałam się z kapitanem (wspomnianym już wcześniej), który od razu kazał mi iść na łódkę się rozpakować, bo podobno część załogi już tam jest. Tak też zrobiłam i na samym początku poznałam Artura – naszego pierwszego oficera, później Andrzeja – trzeciego oficera i Michała B., który pełnił funkcję zastępcy kapitana. Od tej pory wszyscy w czwórkę czekaliśmy na przyjazd szalonej załogi z Barlinka, której (jak się później okazało) tylko ja jeszcze nie znałam. Długo nie musieliśmy czekać- nie minęło pół godziny a na trzebieskiej przystani pojawił się niebieski (lekko zzieleniały) busik z przyczepą pełną domowego żarcia, z którego wysiadło osiem osób. Od tego momentu znałam już skład całej załogi:
Kapitan – Arkadiusz Wołoszyn (mistrz ciętej riposty i czarnego humoru)
Z-ca Kapitana – Michał Bezulski (zapalony wędkarz w wełnianej czapce)
Bosman Juranda – Michał Samociuk (długo by opowiadać…)
1-szy oficer – Artur Kowalczyk (podobno w sztormiaku mu do twarzy)
2-gi oficer – Mariusz Mikołajczyk (główny bałaganiarz klubu „sztorm”)
3-ci oficer – Andrzej Januszewski (Andrew – nadużywacz nikotyny)
Załoga –, Michał Dąbrowski (misiek), Jacek Drążyk, Andrzej Burakowski, Stanisław Skowron, Alternatywy 4: Agnieszka (meśka) i Kamila Skowron, Judyta Mikołajczyk, Ania Wierzbicka.
Na początku oczywiście krótkie zapoznanie oraz wielkie rozpakowywanie, co zakończyło się wykładem kapitana jak bezpiecznie korzystać z jachtu i ani się obejrzeliśmy dotarliśmy do basenu północnego w moim rodzinnym Świnkowie…
We wtorek następnego dnia była piękna pogoda. Wiało 9-10 B na całym Bałtyku prosto w twarz i miało się tak utrzymywać do późnego wieczora… Tak, więc wtorek był dniem beztroskiego odpoczynku i zwiedzania tak pięknego (o ile nie najpiękniejszego w Polsce) miasta. Chłopaki nawet chcieli mnie wysłać do szkoły na lekcje, ale ja się nie dałam i zamiast tego poszliśmy do sklepu wędkarskiego a potem na ryby. Dwa Michały i Kapitan złowili kilka pięknych okoni (więcej było jazgarów), ja nabijałam robaki na haczyk zgodnie z zaleceniem pani w sklepie wędkarskim – grubszą stroną a Artur jeździł na rowerze. Później wszystko, co złowiono, zostało oskrobane, wypatroszone i w końcu nafaszerowane przyprawami. Po kolacji postanowiliśmy sobie urządzić nasz pierwszy „wieczorek w doborowym towarzystwie” na pokładzie jachtu. Oczywiście smażona rybka była gwoździem programu. Troszkę późniejszym wieczorem wybraliśmy się na spacer nad morze, w którym zanurzyły się Meśka i Judyśka oraz Jacek. Nie wiem, jaka to przyjemność kąpać się w tak zimnej wodzie… J dziewczyny czuły się za to wyśmienicie przekonując mnie, że jest im ciepło (Meśka nawet uparła się, że będzie wracać na przystań boso – i słowa dotrzymała). Po naszym powrocie okazało się, że bosman z pierwszym oficerem ruszyli w nasze ślady, ale niestety pogubili się gdzieś po drodze w Parku Zdrojowym. W końcu było już bardzo ciemno.
O 6:00 następnego ranka wyruszyliśmy (w końcu) na pełne morze…
Środa, jesteśmy w drodze do Sassnitz, wydawałoby się, że w końcu pożeglujemy, poczujemy wiatr we włosach i w ogóle… A my, co robimy? Łowimy ryby. Bezlitosna Flauta, woda – lustro, mgła. Taak… może to nie są idealne warunki na żeglowanie, ale na wędkarstwo – owszem. Kolejny dzień nasi chłopcy polują na te nieme stworzenia i to z większym zapałem niż poprzednio, ale tym razem – bez żadnej, nawet najmniejszej rybki, nawet glona czy kalosza. Nie był to jednak dzień stracony. Razem z Kamilą złowiłyśmy meduzę – a to wszystko po to żeby udowodnić mi, że ona wcale nie jest zdechła, bo się porusza. Po wielu analizach byłam skłonna przyznać Kamili rację, więc wrzuciłyśmy Zosię,(bo tak nazwałam naszą pokładową meduzkę) z powrotem do wody. Tylko pierwszy oficer miał do nas żal, bo był tak pochłonięty wędkowaniem, że nie zdążył się z nią pożegnać…
Wieczorem się porządnie rozdmuchało i ostatnie mile dzielące nas od Sassnitz pokonaliśmy już na silniku. Około godziny 24:00 byliśmy już na Rugii.
Czwartek – jesteśmy w Sassnitz. Wstaliśmy rano tylko po to, aby się wykąpać, odświeżyć itd. (no i niektórzy poszli zjeść wędzoną rybę), ponieważ musieliśmy ruszać dalej w morze a naszym celem był Bornholm. Jeśli chodzi o samo Sassnitz to wszyscy mają różne wspomnienia z łazienką, żetonami, prysznicem oraz chyba każdy miał okazję zdziwić się uprzejmością pewnych mieszkanek tego portu…Tyle, jeśli chodzi o to miejsce- no oprócz tego są tu piękne klify, które podziwialiśmy z jachtu. Po 11:00 wystartowaliśmy. Wiało zgodnie z naszymi oczekiwaniami (przez całą drogę baksztagiem) mimo to przez pierwsze cztery godziny pokonanych mil lał rzęsisty deszcz ( jak ja wtedy marzyłam o ocieplanych kaloszach…), więc trochę mnie zmoczyło za sterem. W czasie, kiedy cała załoga siedziała pod pokładem był czas na poważne rozmowy z moim oficerem. Wtedy padły bardzo mądre słowa otuchy wypowiedziane do mnie przez Artura: „Nie martw się, przecież każdy płynie zygzakiem, jedni mniejszym, drudzy większym. Ale staraj się płynąć mniejszym, dobrze?” Podobno później szło mi coraz lepiej J Po godzinie 20:00 zawiało mocniej, Kamila przejęła ster i szliśmy jak torpeda prosto na Bornholm wyłaniający się zza horyzontu. W nocy byliśmy już w Nexo gdzie zabawiliśmy tylko kilka godzin. O 7:00 już nas tam nie było…
Piątek zapowiadał się ciekawie, bo rozpoczęliśmy go będąc na rozszalałym morzu u wybrzeży Bornholmu. Planowaliśmy zaatakować Svaneke, czyli trzeci port na prawo od Nexo. Wiało wtedy ok. 7B, płynęło się piekielnie ciężko, musieliśmy cały czas się halsować. Fale były duże i z godziny na godzinę stawały się coraz większe. Ale załoga Juranda jak zwykle nie zawiodła. Dotarliśmy do celu, gdzie po obiadku rozpoczęliśmy zwiedzanie tego pięknego portu (nie odbyło się oczywiście bez łowienia ryb z marnym skutkiem). Po odświeżającym prysznicu poszłyśmy dziewczynami na miasto (do sklepu) i na lody, chłopaki poszli prawdopodobnie na piwo, za to nasz bosman miał najlepszy pomysł - wybrał się na wycieczkę turystyczno-krajoznawczą pt. Wyczynowym Rowerkiem przez Bornholm J. Oczywiście nie obyło się bez „wieczorku w doborowym towarzystwie” na pokładzie naszego podziwianego przez wszystkich jachtu. Tak oto zleciał kolejny dzień…
W sobotę wyruszyliśmy tuż po śniadaniu. Wiatr troszeczkę ustał, zmienił kierunek i na Świnoujście płynęło nam się jak po maśle. Ale zanim, zaczęliśmy tam płynąć nie mogło obyć się bez łowienia ryb z widokiem na Bornholm. Muszę przyznać, że tym razem załoga spisała się na medal – nawet dziewczyny złowiły kilka ładnych sztuk dorsza ( Judyśka dopadła dorsza – wypasa, ale skubaniec niestety łyknął przynętę i wyrwał spory kawał żyłki, taki był wielki, że nawet kapitan go nie utrzymał) Mieliśmy dwa wiadra świeżutkiej rybki na kolację, którą Michał filetował i dobijał jak się za bardzo ruszała… Po drodze spotkaliśmy statek – widmo z greenpeace’u, s/y Kapitan Głowacki, który wybrał się na ryby w inne miejsce niż my i szlag go trafiał, bo załoga nic nie złowiła, oraz tajemniczy niebieski statek na widok, którego dostaliśmy polecenie od bosmana „Wędki i ryba do forpiku!”. Był to na szczęście fałszywy alarm, bo statek się nami nawet nie zainteresował…
Jak już mówiłam wcześniej, w drodze powrotnej płynęło nam się wyśmienicie, przez cały dzień wiało 5B od tyłu ,a w pewnym momencie nawet 6B co oficer pozwolił mi zanotować w dzienniku jachtowym. Przez dobre cztery godziny odbyło się śpiewanie szant (bez gitary) w wykonaniu: Kamila, Judyska, Arek i ja. Meśka w tym czasie szalała za sterem i robiła „duży przechył” na nasze życzenie. Generalnie przez całą sobotę była sielanka: słoneczko grzało, jachcik w przechyle, zero deszczu, itd. Jedynymi osobami, które ucierpiały to Michał B. i Andrew -bo zmoczyli sobie nogawki i skarpety, Judyśka i Kamila -bo miały kambuz i musiały wykonywać dziwne pozy żeby reszta załogi miała co jeść no i Andrzej- bo była fala…
W Świnkowie byliśmy między 2:00 a 3:00 w Niedzielę. Od razu po zacumowaniu chłopcy wzięli się za smażenie złowionych przez nas ryb a Andrew pojechał na wyczynowym rowerku bosmana po zaopatrzenie. Po konsumpcji wszyscy udali się spać, bo o godzinie 8:00 byliśmy już w drodze do Trzebieży. Na pozytywne zakończenie rejsu cały zalew przepłynęliśmy na silniku. W Trzebieży pozostało już tylko porządne sprzątanie pokładu i wnętrza jachtu oraz część zdecydowanie przyjemniejsza – pamiątkowe zdjęcie calutkiej załogi na tle „Juranda”.
Wypadałoby napisać porządne podsumowanie rejsu, więc jeśli chodzi o mnie jestem bardzo zadowolona, była to dla mnie niezwykła przygoda na morzu w towarzystwie naprawdę wspaniałej, opływanej załogi (żeby później nie było, że za bardzo słodzę, ale nie da się tego inaczej ująć). Bardzo wiele się nauczyłam, co będę mogła wykorzystać w moich dalszych morskich wyprawach. Oby więcej takich rejsów, oby więcej takich ludzi. Dzięki!
P.S. „Bo prawdziwego żeglarza buja tylko na lądzie” J
Ania Wierzbicka ze Świnoujścia