”Cóż wiodło cię znowu na morze?” – można by zadać pytanie. Nie wiem, co na nie odpowiedzieć. Pytajcie tak samo muchy, dlaczego brzęczy i lata. Pytajcie tak samo zwierza, dlaczego kąsa i drapie. Pytajcie ryby i ptaka. I ognia, dlaczego płonie. I wody, dlaczego płynie.
Taka natura jest rzeczy.
Żeglarza ciągnie na morze.”
Stanisław Stampf’
„Co mnie znowu podkusiło, żeby wypłynąć w morze?” Pytanie takie często adept żeglarstwa zadaje sobie w sytuacji, kiedy jego ukochany sport chwilowo przestaje sprawiać przyjemność. Kiedy po ciężkiej wachcie jedyne miejsce, w którym może wypocząć to zatęchła, wilgotna koja, którą trzeba zagrodzić deską, aby z niej nie wypaść, niewiele szersza niż półka na książki. Kiedy musi wyjść na kolejną, zimną i ciemną nocną wachtę, z tej samej koi, w której akurat zaczynało robić się ciepło i przytulnie, kiedy akurat przestał dokuczać jazgot generowany przez pięciu śpiących w pobliżu i chrapiących w niebogłosy kolegów. Kiedy znowu trzeba wejść do klaustrofobicznej ubikacji bez wentylatora, w której nie można się wyprostować, a toaleta działa na ręczną pompkę. Wreszcie, kiedy przypięty szelkami leży na pokładzie targany torsjami, nie mogąc nawet otworzyć oczu, z jedną tylko myślą w głowie – niech ten rejs się wreszcie skończy.
Całe szczęście, żeglarstwo ma także dobre strony, które szybko wymazują z pamięci wszystkie przykre incydenty. To właśnie one sprawiają, że „żeglarza ciągnie na morze”. Ale o tym później.
Z tegorocznego rejsu na s/y Tornado organizowanego przez kolegów z KŻ Sztorm w Barlinku niespecjalnie jest co wymazywać. Nie było ciężkiej pogody, nikt nie chorował, było za to mnóstwo dobrego humoru, przygód ze zmuszaniem instalacji jachtowych do współpracy oraz tak zwanej dobrej praktyki żeglarskiej. Zacznijmy jednak od początku…
Z Barlinka wyruszyliśmy wczesnym rankiem jedenastego września. Jechaliśmy wszyscy razem, wynajętym autobusem, ciągnąc za sobą przyczepkę wyładowaną po brzegi jedzeniem, którego miało starczyć na całe dwa tygodnie. W autobusie poznałem skład załogi. Kapitanem i głównym organizatorem wyprawy był Mariusz, mój nauczyciel żeglarstwa z czasów, kiedy zaczynałem swoją przygodę z wiatrem i wodą, a oficerami – Zygmunt, Janusz zwany Pytolem i Stanisław – ich wszystkich znałem już z przystani. Kiedy oni zajęli się dopinaniem spraw organizacyjnych na ostatni guzik, reszta załogi rozpoczęła szeroko pojętą integrację. Tak też poznałem dwóch Krzysztofów - żeby rozróżniać o którym mowa, nadali sobie zaraz przydomki Ładny i Brzydki, i tak już zostało do końca rejsu. Krzysio Ładny okazał się być świetny w łowieniu, oprawianiu i przygotowywaniu ryb na wszystkie sposoby, a Krzysio Brzydki odznaczał się niespotykanym talentem do rozbawiania całej załogi do łez i żartowania z każdej możliwej sytuacji. Płynęli z nami jeszcze Bartek, weterynarz (nazwany przez jednego z Krzyśków „nieludzkim doktorem”) który ujawnił później ponadprzeciętne zdolności kulinarne, i Agnieszka – jedyna na w załodze dziewczyna, która dzielnie znosiła nie zawsze przyzwoite żarty reszty gromadki.
Po kilkugodzinnej podróży dotarliśmy do Górek Zachodnich, gdzie armator oprowadził nas po jachcie, który przez kolejne dwa tygodnie miał stać się naszym domem i środkiem transportu w jednym. Był to ponad szesnastometrowy slup o wdzięcznej nazwie Tornado; brak nadbudówki, smukła sylwetka kadłuba i długi maszt zdradzały regatowe zacięcie łódki, która niedostatki hotelowe nadrabiała świetnymi właściwościami nautycznymi. Jeszcze tylko zaprowiantowanie, szybkie zapoznanie z jachtem i można było wypływać. Na silniku, a potem na żaglach, wyruszyliśmy przez Zatokę Gdańską na Bałtyk, biorąc za cel koniec widnokręgu, z zerem na kompasie i zamiarem trafienia w Gotlandię w głowie.
Morze Bałtyckie, mimo jesieni za pasem, okazało się bardzo łaskawe. Nawet trochę za bardzo – ledwo straciliśmy z oczu ląd, wiatr osłabł prawie do zera. Zostały tylko słabe podmuchy z różnych kierunków („siury”, jak to określał Staszek), które, jak się potem okazało, miały towarzyszyć nam przez większość rejsu. Miało to swoje dobre strony – mimo września, chwilami było niemal upalnie, a z braku żeglarskich wyzwań mogliśmy spędzać czas na innych rozrywkach, takich jak łowienie, jedzenie tego, co złowiono, opalanie się, dalsza część integracji czy naprawa urządzeń jachtowych. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o Zygmuncie, bez którego musielibyśmy obyć się bez wielu przydatnych rzeczy, które z jakiegoś powodu zapragnęły zepsuć się na środku Bałtyku, takich jak akumulator, alternator, oświetlenie nawigacyjne czy czajnik. Zyga szybko i skutecznie naprawiał wszystko, co mu w ręce wpadło (w dalszym etapie rejsu wraz ze Staśkiem zreperowali nawet pompę wodną w silniku). Wydaje mi się, że dzięki niemu po rejsie oddaliśmy jacht w lepszym stanie niż przyjęliśmy.
Całkowity brak wiatru na morzu zdarza się nieczęsto. Nam się przytrafił. Mieliśmy szansę zobaczyć morze tak gładkie, że gwiazdy odbijały się w nim jak w lustrze. Przy braku świateł dookoła, takie bezchmurne, rozgwieżdżone niebo odbite od powierzchni wody traci swoje naturalne granice i wydaje się nie mieć końca. Było też morze szare, zamglone, poruszające się leniwie, jakby składało się nie z wody, a ze szkła czy oliwy. Wspaniały widok…
Brak wiatru potrafi być piękny, ale kiedy trwa dłużej niż parę godzin, zaczyna irytować, bo uniemożliwia dotarcie do celu. Dlatego też, kiedy zmęczyliśmy się podziwianiem widoków, uruchomiliśmy silnik i z jego pomocą ruszyliśmy prosto do Visby na Gotlandii. Dotarliśmy tam w samą porę, to znaczy kiedy kilkudniowy pobyt w morzu zaczynał powoli być odczuwalny (głównie za sprawą braku prysznica na jachcie). W Visby chwila odpoczynku, zwiedzanie, bandyckie ceny w sklepach, żeglarska biesiada, następnego dnia uzupełnienie wody i paliwa i dalej w drogę, wciąż na północ, tym razem w stronę miasteczka Nykoping. W Nykoping znowu zwiedzanie, naprawa pompy, jeszcze bardziej bandyckie ceny w sklepach, i nie wiedzieć kiedy, pół rejsu za nami. Czas na wakacjach leci zdecydowanie za szybko.
W Nykoping nastąpiła zmiana w składzie załogi; pożegnaliśmy Bartka, który musiał wracać do kraju, a przyjęliśmy Tomka i Arka. Zwiedziliśmy też pobliski Sztokholm i zjedliśmy ostatki chleba przywiezionego z Polski. Od tej pory byliśmy skazani na szwedzki, który jest słodki jak nasze drożdżówki i paskudny w smaku.
W Nykoping musieliśmy także określić plan działań na kolejny tydzień. Z powodu ciągłego braku wiatru, zamiast płynąć na wschód, w stronę Łotwy i Estonii, jak pierwotnie zamierzaliśmy, skierowaliśmy się na południe, tak, aby lewą burtą minąć Olandię i na czas wrócić do kraju. Po drodze odwiedziliśmy porty takie jak Vastervik, Borgholm (nie mylić z Bornholmem) i Kalmar.
Na tym etapie zaczęło w końcu wiać. Po tylu dniach „siurów” każdy szkwał i mocniejszy przechył łódki witaliśmy ze szczerą radością i nadzieją na więcej. Wreszcie można było się poczuć jak na morzu – przy jedzeniu trzeba było herbaty nalewać do połowy kubka, talerz stale przytrzymywać ręką, bo uciekał, a garnek z ziemniakami przywiązać do masztu, żeby nie tańczył po stole. Wreszcie także zaczęło kołysać. Tornado udowadniał, że nazwano go niebezpodstawnie – przy sile wiatru 4-5B przekraczał prędkość dziesięciu węzłów, a każdemu zależało, żeby rekord padł kiedy to właśnie on stoi za sterem.
Taka doskonała żeglarska pogoda pojawiła się kilka razy, ale nigdy nie trwała dłużej niż kilka-kilkanaście godzin – przez to morze nigdy nie zdążyło się dobrze rozbujać i nikt nie zaznał choroby morskiej. Z jednej strony to dobrze, (nic przyjemnego), a z drugiej jednak trochę niedosyt pozostał…
Z Kalmaru, słynnego z ponad sześciokilometrowego mostu łączącego Olandię ze stałym lądem ruszyliśmy w ostatni dłuższy przelot – ponad 150 mil przez Bałtyk, z metą na Helu, który upłynął dość typowo – wachta, jedzenie, spanie i tak w kółko. Jedynie na sam koniec wiatr zaczął tężeć, do tego stopnia, że kiedy stanęliśmy w porcie, wiało już niemal sztormowo.
Na Helu zaznaliśmy wreszcie wytęsknionego polskiego chleba i normalnych cen w sklepach. Spędziliśmy dzień na sprzątaniu, pakowaniu bagaży i przygotowaniu jachtu do zdania. Znalazł się też czas na zwiedzenie miasteczka, zupę rybną i pożegnalny wieczór kapitański, który oficjalnie zakończył naszą dwutygodniową wyprawę. Następnego dnia czekało nas jeszcze tylko przeprowadzenie jachtu do Górek Zachodnich, gdzie czekał autobus, który zawiózł nas z powrotem do domu.
Był to bardzo przyjemny rejs. Jak już pisałem wcześniej, lekki niedosyt pozostał, bo chyba każdy wypływając na żaglach w morze chce sprawdzić swoje umiejętności także w cięższych warunkach. Jednakże, przy tak dobranej załodze łatwo można zapomnieć o niedostatkach wiatru. Z łezką w oku wspominam „korpus majtków, jak nieoficerską część załogi określił jeden z Krzyśków” –chrapiącego Tomka, Arka, Bartka i jego kotlety, pikantną zupę z okonia Krzyśka, żarty sytuacyjne drugiego Krzyśka oraz opiekuńczą Agnieszkę, która odżywiała nas czekoladą podczas długich, zimnych nocnych wacht. Wspominam niewrażliwego na zimno Staszka, mojego oficera wachtowego, bezbłędną nawigację Zygmunta, Janusza zwanego Pytolem, który zadbał o to, żeby na obcej ziemi nie brakło nam świeżych warzyw i Mariusza, kapitana, który udowodnił, że dobra zabawa i bezpieczeństwo na morzu wcale nie muszą się wykluczać. Wreszcie, już po raz kolejny, wspominam wspaniałe poczucie humoru całej załogi – w ich towarzystwie ból brzucha ze śmiechu to norma, a „parking strzeżony” wpół do trzeciej nad ranem też na długo pozostanie w pamięci. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze razem wypłyniemy.
Dawid Dziubiński
http://sztorm.org/8-aktualnosci/127-wspomnienie-rejsu.html#sigFreeId34fc01b282